Cyfrowa swoboda tworzenia

Nieograniczone możliwości druku produkcyjnego


artykuł dla Świata Druku, 10 / 2017


Sądzę, że na etapie wprowadzenia powinniśmy zdefiniować pojęcie druku cyfrowego. Dobrą dekadę temu wyraźne oddzielano druk atramentowy i elektrofotograficzny. Ten drugi otrzymał nazwę cyfrowego. Ale gdy spojrzymy na schemat blokowy procesu, okaże się, że w obu przypadkach jest on praktycznie taki sam: podajemy materiał w formie cyfrowej, następuje jego przetworzenie, tak aby był zrozumiały dla urządzenia drukującego, a następnie odpowiednie oprogramowanie ze świata automatyki steruje naszym urządzeniem w procesie druku. W zależności od skomplikowania samej maszyny drukującej operatora może w ogóle nie być lub wymaganych jest ich kilku. Przyjmijmy zatem, że druk cyfrowy to każdy proces drukowania, w którym nie ma stałych form drukowych, tak aby pomiędzy pracami nie było konieczne jakiekolwiek narządzenie przy zachowanych materiałach eksploatacyjnych.

Czym zaś jest druk produkcyjny? Posłużę się przykładem. Zaprzyjaźnionej drukarni, dodam, że jednej z największych w kraju, potrzebna była maszyna do druku kart zleceń w formacie A4. Trywialne zadanie, prawda? Z racji konieczności druku w kolorze w celu podglądu zlecenia zdecydowano się na zaawansowane Cyfrowa swoboda tworzenia Nieograniczone możliwości druku produkcyjnego urządzenie biurowe. Było tak zaawansowane, że walczyło dzielnie przez dwa lata, zanim po serii usprawnień się rozsypało na dobre. Obecnie zobaczyłem u nich również maszynę suchotonerową, ale już z serii „produkcyjnych”, zdolną znieść miesięczne obciążenie do 300 tys. stron A4. Ustalmy zatem granicę między drukowaniem „zwykłym” a produkcyjnym. Urządzenie do druku produkcyjnego zbudowane jest z myślą o długotrwałym działaniu, łatwe w serwisowaniu, niezawodne zarówno w okresie wieloletnim, jak i w systemie zmian dobowych.

Skoro już wiemy, o czym mówimy, przejdźmy do tezy zawartej w podtytule: możliwości druku cyfrowego są praktycznie nieograniczone lub ograniczone już tylko kosztem zadruku. Czas na jej rozwinięcie. Gotowi?

Orędownicy wysokiej jakości druku offsetowego najczęściej porównują zestaw dobrej przygotowalni z drukiem i operatorem offsetowym do „druku cyfrowego”. Proponuję zrobić zbliżone zestawienie pod kątem klasy. Od ponad trzech lat zajmuję się na poważnie drukiem reprodukcji dzieł sztuki w nakładach niemal dziełowych, osiągających nawet 1000 egzemplarzy za jednym podejściem. Mogą to być także reprodukcje kartki pocztowej liczącej blisko 100 lat, drzeworytu lub innej formy klasycznego zadruku. Zatem jestem w sytuacji, w której podstawowym i w sumie jedynym wyznacznikiem jest jakość, zdolność zbliżenia się plastycznością zadruku do oryginału. Stosuję rastrowanie projektowane na bieżąco z uwzględnieniem charakteru pracy, drukuję w kolorach specjalnych używanych w procesie – ale przede wszystkim mogę elastycznie modyfikować dowolną część obrazu. Nie tylko kanał o odpowiedniej jasności; dla tych, którzy szybko pomyśleli „krzywe” – nie! Mam na myśli fizyczne miejsce w obrazie. Abstrahując od kosztów druku, które akurat tutaj są niższe niż przy druku klasycznym, jakość pozostanie niedościgniona. Dopiero co zakończyłem zlecenie druku bardzo znanego kalendarza artystycznego dla cenionej agencji modelek, który już trzeci rok za moją sprawą drukowany jest cyfrowo. I aby było jasne: wyparłem offset jakością, a mowa o duotonach i tritonach przy druku czarno-białym.

Tyle na temat wersji nakładowej. Jednak gdy pomyślimy np. o druku wystaw fotograficznych, gdzie wykonujemy jedną, dwie kopie powiększeń, to ciężko wyobrazić sobie cokolwiek innego niż wysokiej jakości druk pigmentowy. Zmienna kropla atramentu, dochodząca minimalnie do 1,5 pl, druk z rozszerzonym gamutem i półtonami jednocześnie, i to nawet na arkuszu o grubości przeszło 1 mm. Tego się nie da przebić, uwzględniając stabilność oddania barw od pierwszego arkusza.

No dobrze, a co z prędkością? Obecnie dostępne na rynku półformatowe maszyny cyfrowe (maks. rozmiar arkusza 75 x 53 cm) są w stanie wydrukować 12 tys. ark./h w jednym kolorze i owszem, może to być „mieszany Pantone”. Przy kolejnych kolorach prędkość będzie spadać proporcjonalnie do ich liczby. Dla maszyn rolowych pracujących w technologii inkjet prędkość dochodzi choćby do 300 m/min w kolorze przy szerokości rolki 42″ czyli 106,7 cm.

Jeśli uwzględnimy kolejną technologię Benny’ego Landy o nazwie Nanography, to te liczby bardzo się zmieniają… Otóż prasa cyfrowa w formacie B1, pracująca nawet w 8 kolorach, potrafi zadrukować nawet 13 tys. ark./h, a rolowa o szerokości 41″, czyli 1 m w tej samej jakości co arkuszowa – 200 m/min.

Rozumiem, że wielu zwolenników druku cyfrowego patrzy teraz na te liczby i myśli sobie, że takie dane mieli już lata temu. No tak, tylko patrzycie na prędkość druku w rozpędzonej maszynie. A czy bierzecie pod uwagę całą przygotowalnię nakładu? Ile czasu potrzeba Wam, drodzy Czytelnicy, do kompletnego narządu od otrzymania pliku cyfrowego do pierwszego wzorcowego arkusza? Powiem Wam, ile ja potrzebuję, robiąc bardzo skomplikowane jakościowo rzeczy: przy pomyślnych wiatrach jestem w stanie w 60 s uzyskać powtarzalny wydruk z pliku znajdującego się np. na pendrivie i zużyję do tego maks. pięć arkuszy, choć obniżając nieznacznie próg błędu, uzyskam go już na pierwszym arkuszu. W normalnym ciągu produkcyjnym pomiędzy pracami kompletnie brak przestoju, jeśli tylko podłoże znajduje się w maszynie. W trakcie druku pierwszej pracy następne ustawiają się już w kolejności i przy dobrze skonfigurowanym obiegu zleceń cyfrowych automatycznie trafiają do kolejki prac maszyny. Automatycznie pojawia się arkusz oddzielający i kolejna praca ląduje na stosie palety. Jeśli chcemy wcześniej wykonać proofing, pierwszy arkusz wyjdzie na tacę do akceptu i po ewentualnych korektach na cały czas pozostającej w gotowości maszynie kolejne przejdą do produkcji.

A rola? Niedawno wykonałem w technologii wysokoprodukcyjnego druku cyfrowego jeden wydruk B1 (tak, jeden – mniej niż dwa i trzykrotnie mniej niż trzy) w dwóch rastrowaniach i pełnym kolorze w nie więcej niż 5 minut. Ciekawe jest, że wygenerowałem blisko zerowe zużycie roli, gdyż był to pierwszy obraz, który od razu poszedł do odcięcia. Jak u Was wygląda narząd dla już znanych podłoży?

Omówione powyżej dane stanowią tak naprawdę tylko próbkę możliwości i zalet druku cyfrowego. Prawdziwe hasło klucz to „zmienne dane”. Opiszę w skrócie dwie kampanie reklamowe: dużą i małą. „Share a Coke” pojawiła się w 2015 roku, robiąc wielkie bum!, choć jej geneza sięga roku 2011 i rynku australijskiego. Kolekcja 250 imion z danego kraju rozrosła się w 2015 roku do 1000, uwzględniając takie hasła, jak „lepsza połówka” czy „brat”, później pojawiały się jeszcze bardziej zróżnicowane napisy. Tam drukowaliśmy tylko trzema kolorami, a jeśli nie brać pod uwagę białego – jednym. Wciąż nas zaskakuje taka różnorodność etykiet. Mnie zaś zaskakuje najbardziej to, że Wy jesteście tym zaskoczeni. Idąc kilka kroków dalej, postanowiłem wraz ze startem swojego projektu uruchomić pewną małą kampanię reklamową prezentującą możliwości współczesnego druku cyfrowego oraz promującą myślenie zorientowane na jego wykorzystanie. Otóż w pierwszej części stworzyłem arkusze drukowane, składane na cztery, zaklejane i wysyłane do osób wyselekcjonowanych przeze mnie oraz tych, które same się do mnie zgłosiły. Teraz dane. Jeden arkusz to: 15 położeń koloru, trzy rodzaje rastra, siedem różnych farb, cztery kolory fluorescencyjne, dwa zdjęcia wielotonowe: w duotonie i w tritonie, 18 grafik wektorowych, dwa kody QR oraz teksty. Taki drobny szczegół: na każdym arkuszu były inne elementy. Czyli nie tylko powstało ponad 700 kombinacji, ale również na żadnym z nich nie było choćby jednej grafiki takiej samej jak na innym. No, poza jednym kodem QR, który prowadził do ogólnego filmu. Zresztą proces powstawania arkuszy został zilustrowany i można go podejrzeć na mojej stronie internetowej.

Z technologią cyfrową jest trochę tak, jak z przesiadką z wozów konnych do samochodów: względy praktyczne połączone z zapotrzebowaniem po prostu wygrywają. Koszt wytworzenia 10 nakładów po 100 egz. w cyfrze jest bardzo zbliżony do jednego nakładu w 1000 egz. Jednak oszczędność wszędzie indziej jest wprost gigantyczna: produkcja just-in-time, brak kosztów magazynowania, ale przede wszystkim możliwość spersonalizowania pojedynczej sztuki w całym nakładzie. I to – jak pokazuję powyżej – nie tylko w zakresie tekstu. Prawdę powiedziawszy, taka „personalizacja” kojarzy mi się wyłącznie z wysyłanymi fakturami. Smutne to, szczególnie że w dzisiejszych czasach można zrobić o wiele więcej. Zniknęła bariera prędkości, formatu pracy, kolory specjalne dostępne są na wyciągnięcie ręki, jakość od dawna nie stanowi problemu – tak naprawdę najczęściej proces zmian wstrzymujemy my sami. Dla niektórych przejście do świata cyfrowego może być krokiem w nieznane. Jest to świat inny, nie gorszy. Ja uważam, że lepszy, bo daje ogromną swobodę tworzenia.