Mistrzowie Drukowania w Wiedniu

Fineart Printmakers Conference 2018

artykuł dla Świata Druku


To wydarzenie, o którym słyszeli nieliczni, a uczestniczyli wyłącznie zaproszeni. Bez sponsorów, bez handlowców. Tylko drukarze i pracownicy R&D. 
Bardzo cenię sobie spotkania z kolegami po fachu, o mistrzach nawet nie wspominając. W połowie roku prowadziłem wykład podczas konferencji DSCOOP w Wiedniu. Jakiś miesiąc wcześniej otrzymałem zaproszenie na spotkanie z wybitnym drukarzem, właścicielem Salonu IRIS, osobą, która uczestniczyła w pierwszych wydrukach giclée – Stefanem Fiedlerem. Zresztą stąd nazwa – Salon IRIS – od pierwszej drukarki wykorzystywanej w tym celu. Warto przy tej okazji wspomnieć Grahama Nasha, ojca wysokojakościowego druku artystycznego i… – tak, tak – muzyka rockowego. (Ktoś powiedział, że historia musi być nudna?) Nash zaczął eksperymenty z drukiem natryskowym w połowie 1990 roku wraz z zakupem IRIS Graphics 3047 za sumę 126 tys. dolarów. Zachwyt i zaskoczenie są tu na miejscu, gdyż trwałość tych powiększeń mogła być nawet liczona w dniach, jeśli wykonywano je w nieodpowiednich warunkach. Zauważono nawet, że prowadzenie rozmów nad wydrukami osłabia ich żywotność ze względu na zwiększoną wilgotność powodowaną przez „współplujących” dyskutantów. 
Dobrze, posuńmy się o dekady do przodu. Gdy zajmujecie się swoją pracą z zamiłowaniem do detali, szybko okazuje się, że diabeł tkwiący w szczegółach to niszowe rozwiązania wynikające z doświadczenia i pracy jednostek. Tworzymy monumentalne dzieła, opierając się często na technikach stworzonych pod prysznicem (szczęśliwie w głowach, nie zaś z lutownicą w ręku), a testy produkcyjne odbywają się w trakcie realnej produkcji. Duże firmy inwestują w rozwój technik, gdy widzą w nich potencjał sprzedażowy – ergo produkt dla mas – lub inne korzyści. Brak kompromisów stał się wobec tego domeną jednostek. Zatem spotkania z producentami sprzętu lub materiałów eksploatacyjnych mają sens wyłącznie, gdy rozmawiamy z pracownikami działów badawczo-rozwojowych. Te związane z poszerzeniem wiedzy czysto praktycznej – tylko gdy możemy dyskutować z kolegami z branży. Tak też narodził się pomysł, aby stworzyć konferencję drukarzy sztuki, w trakcie której najlepsi z branży będą mogli wymienić się wiedzą, doświadczeniami, jak również pomóc sobie wzajemnie w powiększeniu biznesu.
Podczas tegorocznego spotkania odliczyli się reprezentanci m.in. z Kanady, Stanów Zjednoczonych, Iranu, Izraela, Łotwy, Niemiec, Austrii, Holandii oraz ja, z Polski. Rozmawialiśmy głównie po angielsku, choć zauważalna część konwersacji toczyła się również po niemiecku, nie tylko ze względu na uczestników, ale również zaproszonych prelegentów. Wśród gości był m.in. szef R&D firmy Hahnemuehle, który czasami mimowolnie używał słów specjalistycznych w swym ojczystym języku, a zespół po gromkich naradach ustalał wiarygodne tłumaczenie. Takie sytuacje, wcale nierzadkie, w naszym środowisku mają dodatkowy smaczek. Mianowicie szukając właściwego słowa, często zaczynamy opisywać całe procesy technologiczne zachodzące w tych konkretnych sytuacjach i zwięzłe wystąpienie odbija się echem w postaci wielogodzinnych dysput. Rozmawiając z osobami odpowiedzialnymi za stworzenie danych materiałów, możemy jasno i konkretnie zaadresować problemy, z którymi się spotykamy, a jeśli rozwiązanie jest znane, otrzymujemy bezpośrednie odpowiedzi od jego twórcy. Jest to walor nie do przecenienia, jeśli mówimy o materiale kosztującym np. 100 zł/m2, którego cena po zastosowaniu dodatkowych procesów wykańczających wzrasta do 500 zł/m2. Błędy w takich przypadkach, szczególnie te, których nie rozumiemy, mogą być kosztowne, a należy pamiętać, że efekty takich prac stanowią filar biznesów zebranych uczestników.
W swoim wystąpieniu poruszyłem dwa tematy: tworzenie albumów wielkoformatowych fine-art w oparciu o autorskie techniki oraz reprodukcja cyfrowa sztuki w niskonakładowym druku wydawniczym. Miałem możliwość toczenia wielu dyskusji z najlepszymi studiami drukarskimi na świecie, które znam i podziwiam od przeszło dekady. Doprecyzuję, bo to istotne: rozmawiałem z drukarzami lub założycielami tych studiów, którzy na początku również wykonywali samodzielnie wszystkie prace. Padały pytania typu: „Czy to ty robiłeś ostatnią wystawę Davida LaChapelle’a?”. „Nie, tę akurat robił Steven” – odpowiadał indagowany, pokazując na osobę siedzącą obok.
A potem „rozkminialiśmy” smakowite kwestie techniczne. Na przykład wykonywanie wielkoformatowych face-mountów na podwójnym akrylu, czyli tak zwanej kanapki o przekroju akryl – powiększenie – akryl. Mam na myśli naprawdę WIEEEELKI format! Czyli powiększenie 2 x 6 m. Pytanie, jak się do tego zabrać? Już sam druk jest wyzwaniem, ale da się zrobić. Pamiętajmy, że ciągle mówimy o absurdalnie wysokiej jakości, więc żadne ekosolwenty nie wchodzą w grę, tylko wielokanałowy pigment lub w tym przypadku lateks wystawienniczy. Natomiast problemem są dwa elementy: transport oraz realizacja. Do wykonania powiększenia 2 x 6 m potrzebne jest pomieszczenie o powierzchni przynajmniej 3 x 15 m (choć warunki pracy będą bardzo niekomfortowe). Jedyna szansa, aby to zrobić solidnie to… przenieść sprzęt do muzeum lub galerii sztuki – jeśli ma odpowiedni system filtracji powietrza – następnie zrealizować produkcję na miejscu i zostawić powiększenie pod docelową ścianą.
Opowiadałem o produkcji powiększeń z uwzględnieniem konkretnych, określonych warunków oświetleniowych, a temat rozrósł się nagle o kwestię uwzględnienia akrylu, który wpłynie na sposób odbioru dzieła. Szczęśliwie obok siedziała pani zajmująca się produkcją wystawienniczego akrylu do celów muzealnych. To mały przykład tego, jak ewoluowały tematy bez jakiejkolwiek moderacji. Była to chyba jedna z niewielu konferencji, na której po każdym przemówieniu trzeba było ucinać kolejne pytania, aby się zmieścić w grafiku. Zresztą zadawanie pytań w trakcie wystąpienia też stało się normą.
Jestem przyzwyczajony do dzielenia się wiedzą, inaczej moje długoletnie prace naukowo-badawcze nigdy by nie dały takich rezultatów. Przyznam, że niezmiernie mi brakuje spotkań w kraju, podczas których możemy się w taki sposób dzielić wiedzą i rozwiązywać duże problemy, z którymi boryka się branża. Choć muszę w tym miejscu przyznać, że i to się zmienia na lepsze. Coraz częściej mamy świadomość stanu naszej wiedzy i chętnie ją poszerzamy.
Kiedy będzie następne takie spotkanie? Nie wiadomo. Nikt na nim nie zarabiał, w kosztach partycypowaliśmy wszyscy, nikt niczego nie sponsorował, nie było żadnej sprzedaży – to wbrew pozorom zapewniło bardzo duży komfort rozmów.
Przywołałem jedynie mikroskopijny fragment moich wspomnień związanych z tym wydarzeniem. Zdradzę jeszcze tylko, że do Wiednia przyjechał twórca systemu Multi Spectral Imaging. Ale o tym opowiem w następnym wydaniu „Świata DRUKU”.